Notatki na marginesie „The Sacrament” Ti Westa

thesacr

To dość dziwne, że o Jimie Jonesie mało kto w Polsce słyszał, bo to postać, przy której Charles Manson to jedynie pogubiony, niegroźny hipis. W latach 60. Jones założył w Indianapolis quasi-chrześcijańską sektę „Świątynia Ludu”, która z czasem przeniosła się do San Francisco i stopniowo, dostosowując się do panujących wokół realiów „lata miłości”, coraz bardziej łączyła się z kontrkulturą, przejmując cechy organizacji lewicowej. W połowie lat 70., gdy coraz trudniej było funkcjonować w Stanach sekciarskim zgromadzeniom, Jones wykupił niewielki skrawek ziemi w lasach deszczowych Gujany. Na miejscu założył osadę, nazwał ją Jonestown i zaczął stopniowo przenosić się tam wraz z wiernymi, którzy wyprzedawali swoje majątki i przekazywali wszystko na rzecz tego przedsięwzięcia. Jones, mimo iż zasłaniał się hasełkami o równości, miłości i pokoju, to okazał się człowiekiem rządzącym twardą ręką i obiecany przez niego raj szybko zamienił się w totalitarne państwo-miasto z którego nikt nie mógł wyjechać. W 1978 roku sprawą zainteresował się kongresmen Leo Ryan, który postanowił odwiedzić Jonestown. W czasie jego wizyty sytuacja się zaogniła, a sam polityk został zlikwidowany. Kilka godzin później wielebny Jones namówił niemal wszystkich swoich wiernych (blisko tysiąc osób) do zażycia trucizny, po czym sam strzelił sobie w głowę.

Masakra w Jonestown od dawna fascynowała Ti Westa – młodego, obiecującego twórcę niezależnych horrorów. Reżyserowi marzyła się realizacja miniserialu opowiadającego o tej tragedii, ale z racji tego, że jest na progu swojej kariery, zdobycie funduszy na taki projekt nie było jeszcze możliwe. West podzielił się swoim pomysłem z kolegą po fachu Eli Rothem. Idea bardzo mu się spodobała, więc zaproponował, że zdobędzie dla niego fundusze na realizację filmu fabularnego opowiadającego o tych wydarzeniach.

Historia ta jest na tyle wymowna, że West podczas pracy nad scenariuszem nie musiał się zbytnio wysilać nad warstwą fabularną. Punktem wyjścia i główną inspiracją przy realizacji „The Sacrament” stanowiły filmy dokumentalne, które stworzono między innymi z materiałów jakie pozostawiła po sobie ekipa, która przybyła do Gujany z Leo Ryanem w 1978 roku. Reżyser postanowił jednak, by akcję filmu przenieść w czasy nam współczesne. Zatroskanego kongresmena podmienił na młodego człowieka, który przybywa do odciętej od świata społeczności by odwiedzić swoją siostrę. Wraz z nim przybywają dwaj dziennikarze popularnego serwisu internetowego VICE (polska wersja: klik), którzy rejestrują wyprawę na potrzeby popularnego cyklu „The VICE Guide to Travel”. Uwspółcześnienie nie wpływa jednak w negatywny sposób na ostateczny odbiór filmu, bo odcięta od świata osada i tak sprawia wrażenie znajdującej się poza czasem i dosadnie przypomina, że takie miejsca mogą nadal istnieć.

*

Gdy dowiedziałem się, że najnowszy film Ti Westa jest zrealizowany w formie paradokumentu, odrobinę się wystraszyłem. Rozumiem, że „The Sacrament” (przynajmniej w teorii) miał być kinem eksploatacji: tanio zrealizowanym i służącym do zarabiania na następne filmy. Obawiałem się jednak, że będzie to dla tego młodego, utalentowanego reżysera krok w tył. Pomyliłem się. Prowadzenie narracji „kamerą z ręki” jest dość umownym zabiegiem i to, że „The Sacrament” jest stylizowany na amatorski dokument nie spowodowało, że warstwa wizualna jest nieestetyczna. Wszystko jest czytelne, a kadry są komponowane w interesujący, pomysłowy sposób. Nikomu nie zależało, by usilnie przekonywać widza co do autentyczności tych nagrań. Takich filmów było już zbyt dużo i nikt się na to nie da nabrać. Pozostaje pytanie, dlaczego reżyser, którego najbardziej udane filmy były mocno wystylizowane i prócz grozy oferowały duże przeżycia estetyczne, ubrał swój najnowszy obraz w kostium paradokumentu?

TheSacrhament-2

Poprzednie dzieła Westa: „Dom diabła” i „The Innkeepers”, niosły ze sobą dawkę nostalgicznego retro i były mocno zakotwiczone w kinie grozy lat 80. W przypadku „The Sacrament”, który ewidentnie dzieje się współcześnie, w pierwszej chwili trudno to dostrzec, lecz w gruncie rzeczy i ten obraz ma wiele wspólnego z horrorami tamtej dekady. Na pewnym poziomie Ti West nawiązuje tu do włoskich filmów kanibalistycznych, których wysyp miał miejsce na przełomie lat 70 i 80. To nurt wywodzący się z mondo movies, szokujących dokumentalnych obrazów będących kompilacjami nagrań ukazujących prawdziwą śmierć. Boom kina kanibalistycznego zbiegł się z wydarzeniami w Jonestown, a jego twórcy chętnie żerowali na lęku, który wywoływało wśród ludzi wspomnienie tego, co stało się w gujańskiej dżungli. „Cannibal Holocaust”*, najsłynniejszy film tego typu, nosił cechy paradokumentu i co znamienne przed czołówką miał umieszczoną sentencję (“Those who cannot remember the past are condemned to repeat it” – George Santayana) która była wyeksponowana na tablicy w miejscu, gdzie odbywały się oficjalne spotkania mieszkańców Jonestown. Natomiast „Eaten Alive!”, obraz opowiadający o młodej kobiecie próbującej wydrzeć swoją siostrę z sekty, która osiedliła się na terenach ludożerców, bezpośrednio odnosił się do tych wydarzeń. Jeśli nawet zapomnimy o „Cannibal Holocaust” (kto go widział ten wie, że tak zresztą będzie najlepiej) i uprzemy się, że od strony formalnej „The Sacrament” to nowoczesny obraz, to dalej musimy przyznać, że odwołuje się do fobii, które trawiły społeczeństwo w tamtym okresie.

Filmy kanibalistyczne to jedna z najbardziej plugawych i odrażających gałęzi euro horroru. Można by więc domniemywać, że „The Sacrament” będzie filmem zawierającym przytłaczającą dawkę ordynarnej, szokującej przemocy. Nic bardziej mylnego. Celem Westa zawsze jest wywołanie u widza lęku, a nie obrzydzenia. Ma do tego szczególny talent i idealnie dobiera środki wizualnej ekspresji. W swoich filmach wręcz stroni od brutalnych scen, a do tego stosuje dość niekonwencjonalne sposoby budowanie dramaturgii – drażni się z przyzwyczajeniami widza, wywołuje napięcie czasem wcale nie dążąc do kulminacji. Z racji tego, że film stylizowany jest na paradokument, różni się poetyką od opowieści, które West tworzył wcześniej, siłą rzeczy musiał skorzystać z trochę innych środków wyrazu. Warto również pamiętać, że pracował na nietypowym dla horroru materiale. Adaptując historię masakry w Jonestown musiał zdawać sobie sprawę, że odbiorca od początku wie, jak potoczy się ta historia. Mimo iż niewiele w niej zmieniał i poprowadził ją po sznurku, to w pełni wywiązał się z zadania i udało mu się znakomicie zbudować atmosferę grozy. Zagrożenie jest nienamacalne, jest nim rozpad społeczności, lęk jej członków, który przez większość filmu pozostaje niewyartykułowany. A gdy w końcu wychodzi on na jaw, to bez spodziewanych przez widza fajerwerków i paradoksalnie dlatego robi niesamowite wrażenie.

*

Z filmami kanibalistycznymi „The Sacrament” łączy również to, że jest nacechowany pewną „kaleką antropologią” przepisaną na kino eksploatacji. West nie ma zamiaru psychologizować, tworzyć obrazu publicystycznego i za wszelką cenę zmuszać widzów do refleksji. Chociaż tematyka tego filmu sprawiła, że z automatu stał się krytyką religii i społeczeństwa, to w gruncie rzeczy „The Sacrament” jest horrorem i nie chce być niczym więcej. Lecz groza, z racji tego, że jest gatunkiem żerującym na ludzkim lęku, jest bardzo podatna na interpretacje. Jeśli zechcemy destylować znaczenia z filmu Westa, to je w nim znajdziemy (można go przykładowo zestawić z „Wyspą doktora Moreau”**), ale nie powinniśmy tego robić. Po prostu pamiętajmy o tragedii w Jonestown i sentencji, która wisiała w miejscu spotkań sekty. Tej samej, która przestrzega widzów w czołówce „Cannibal Holocaust”: „Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani są na jej powtarzanie.”

sitwa

* Co ciekawe, z producentem West kontaktował się tylko telefonicznie, ponieważ w tym samym czasie, wspomniany Eli Roth realizował swój autorski projekt „The Green Inferno”, film otwarcie nawiązujący do „Canibal Holocaust”. Nie trafił on jeszcze do szerokiej dystrybucji i są to tylko moje mgliste domysły, ale możliwe, że produkując film Westa szykował sobie preludium do swojego dzieła.

** Przywódca grupy (zwany przez wiernych Ojcem), grany przez Gene’a Jonesa (sic!) fizycznie nie przypomina Wielebnego Jonesa odpowiedzialnego za masakrę w Jonestown. Nosi co prawda podobne okulary, ale jest korpulentny i pojawia się tylko po zmroku – podobnie jak pewna słynna fikcyjna postać, którą w 1996 roku odtwarzał podstarzały Marlon Brando do którego Jones (aktor) jest bardziej podobny. W trakcie seansu zrozumiałem, że West bierze wydarzenia z Jonestown w pewien nawias i zestawia je z „Wyspą doktora Moreau”, w której naukowiec robiący doświadczenia na zwierzętach z tragicznym skutkiem próbował je uczłowieczać i przemocą zwalczać ich naturalne instynkty. Jeśli prześledzić tematy do których odwoływali się twórcy kina kanibalistycznego ( społeczeństwo, konsekwencje zetknięcia ucywilizowanego świata z dzikim, nieokiełznanym) to również mają one wiele wspólnego z klasyczną opowieścią Wellsa.

Krzysztof Ryszard Wojciechowski

rekopisznalezionywarkham.blogspot.com

Dodaj komentarz